Kolejna batalia z ŁZS - tym razem wygrana na dłużej (chyba)
Przyznaję bez bicia, że ostatnio tzn. od jakichś trzech miesięcy, sporadycznie używałam maści sterydowej.
Nie wiem czemu moje łzs znowu się uaktywniło, ale nie pozwalałam mu się rozrosnąć. Gdy tylko na mojej skórze (płatki nosa) pojawiała się jakaś plamka - traktowałam ją dwukrotnie sterydem i paskudztwo znikało.
Postanowiłam jednak sterydy odstawić. Nie można ich przecież używać bezkarnie, nie chciałam też wracać do swojej dziegciowej maści, która była raz - mało skuteczna, dwa - brudziła skórę i smarowanie się nią było ciut uciążliwe.
Tym sposobem nabawiłam się szalonego nawrotu paskudnego zapalenia. Zajęło mi obszar skóry nad nosem - przy lewej brwi, całe nozdrza i skórę od nosa do szerokości mniej więcej połowy oka, a w dół aż poniżej linii ust.
Dorobiłam się tego na własne życzenie, bo trochę poimprezowałam, nie stroniłam od alkoholu, grila i różnych paskudztw typu chipsy tudzież słodkości.
Zawzięłam się żeby to wyleczyć jakoś tak w miarę naturalnie. Przez tydzień smarowałam się szamponem Zdrój (dobre na łupież, łojotok, łuszczycę etc.), ale nie bardzo mi to pomagało, choć faktycznie trochę wysuszało skórę. W międzyczasie szukałam czegoś jeszcze i zainteresowałam się olejkami.
Na jakimś forum wyczytałam, że na łzs najlepiej pomaga olejek pichtowy.
Ale wpadła mi jeszcze informacja o olejku z drzewa herbacianego. Postanowiłam się w nie zaopatrzyć tym bardziej, że na stronie H. Różańskiego znalazłam fajną recepturkę na smarowidło przeciwłojotokowe (bardzo proste) i naftę pichtową np. do demakijażu.
Potrzebne ustrojstwa tj. olejek pichtowy i olejek z drzewa herbacianego kupiłam sobie w Lawendowym sklepie (polecam - przysłali mi je ekspresowo a na dodatek mimo niewielkiego zamówienia dostałam dwie ekstra próbki innych olejków).
Na pierwszy ogień wzięłam olejek herbaciany. Wymieszałam w małej buteleczce pół na pół z olejem winogronowym (chociaż herbaciany można tak naprawdę stosować bez rozcieńczania) i smarowałam się przez 6 dni - aż do pełnego zaniku rano i wieczorem.
Już po pierwszym smarowaniu skóra ładnie zaczęła mi się złuszczać. Po drugim i trzecim złuszczanie trwało, a po trzech czy czterech dniach miałam już świeżą leciutko zaczerwienioną skórę (wymienioną), która już nie swędziała ino trochę piekła przy smarowaniu.
Po sześciu dniach paskudztwo zniknęło!!!!
Aż żałuję, że wciąż jeszcze nie udało mi się kupić nowego aparatu, bo w tym przypadku, jak nigdy chętnie bym się z Wami podzieliła widokiem mojej zaczerwienionej gębuli przed i już całkiem normalnej po kuracji.
W tej chwili wciąż jeszcze smaruję się raz dziennie olejkiem herbacianym.
A nafta pichtowa jeszcze czeka na zrobienie i wypróbowanie :-)
Nie wiem czemu moje łzs znowu się uaktywniło, ale nie pozwalałam mu się rozrosnąć. Gdy tylko na mojej skórze (płatki nosa) pojawiała się jakaś plamka - traktowałam ją dwukrotnie sterydem i paskudztwo znikało.
Postanowiłam jednak sterydy odstawić. Nie można ich przecież używać bezkarnie, nie chciałam też wracać do swojej dziegciowej maści, która była raz - mało skuteczna, dwa - brudziła skórę i smarowanie się nią było ciut uciążliwe.
Tym sposobem nabawiłam się szalonego nawrotu paskudnego zapalenia. Zajęło mi obszar skóry nad nosem - przy lewej brwi, całe nozdrza i skórę od nosa do szerokości mniej więcej połowy oka, a w dół aż poniżej linii ust.
Dorobiłam się tego na własne życzenie, bo trochę poimprezowałam, nie stroniłam od alkoholu, grila i różnych paskudztw typu chipsy tudzież słodkości.
Zawzięłam się żeby to wyleczyć jakoś tak w miarę naturalnie. Przez tydzień smarowałam się szamponem Zdrój (dobre na łupież, łojotok, łuszczycę etc.), ale nie bardzo mi to pomagało, choć faktycznie trochę wysuszało skórę. W międzyczasie szukałam czegoś jeszcze i zainteresowałam się olejkami.
Na jakimś forum wyczytałam, że na łzs najlepiej pomaga olejek pichtowy.
Ale wpadła mi jeszcze informacja o olejku z drzewa herbacianego. Postanowiłam się w nie zaopatrzyć tym bardziej, że na stronie H. Różańskiego znalazłam fajną recepturkę na smarowidło przeciwłojotokowe (bardzo proste) i naftę pichtową np. do demakijażu.
Potrzebne ustrojstwa tj. olejek pichtowy i olejek z drzewa herbacianego kupiłam sobie w Lawendowym sklepie (polecam - przysłali mi je ekspresowo a na dodatek mimo niewielkiego zamówienia dostałam dwie ekstra próbki innych olejków).
Na pierwszy ogień wzięłam olejek herbaciany. Wymieszałam w małej buteleczce pół na pół z olejem winogronowym (chociaż herbaciany można tak naprawdę stosować bez rozcieńczania) i smarowałam się przez 6 dni - aż do pełnego zaniku rano i wieczorem.
Już po pierwszym smarowaniu skóra ładnie zaczęła mi się złuszczać. Po drugim i trzecim złuszczanie trwało, a po trzech czy czterech dniach miałam już świeżą leciutko zaczerwienioną skórę (wymienioną), która już nie swędziała ino trochę piekła przy smarowaniu.
Po sześciu dniach paskudztwo zniknęło!!!!
Aż żałuję, że wciąż jeszcze nie udało mi się kupić nowego aparatu, bo w tym przypadku, jak nigdy chętnie bym się z Wami podzieliła widokiem mojej zaczerwienionej gębuli przed i już całkiem normalnej po kuracji.
W tej chwili wciąż jeszcze smaruję się raz dziennie olejkiem herbacianym.
A nafta pichtowa jeszcze czeka na zrobienie i wypróbowanie :-)
współczuję Ci, muszę wypróbować olejek herbaciany
OdpowiedzUsuń