Postanowiłam jeszcze na moment wrócić do kwestii związanych z alkoholem. Wiadomym jest, że na każdej diecie radzi się go unikać. Pijemy go na co dzień (a raczej przy niektórych okazjach) ale na dobrą sprawę, sądząc po ogólnikowych i bardzo autorytarnych wypowiedziach lekarzy i dietetyków, powinniśmy go unikać. Koronnym argumentem jest w tym przypadku oczywiście zdrowie, ale w wielu publikacjach spotkamy się też z kategorycznymi stwierdzeniami, że alkohol tuczy i nie powinniśmy pić go w ogóle. Oczywiście wszystko co jest spożywane w zbyt dużych ilościach może nas utuczyć, albo doprowadzić do totalnego wychudzenia i wyniszczenia (paradoksalnie tak właśnie może działać alkohol i tak właśnie działają wszystkie monodiety!), ale zachowując umiar czy też znajdując słynny złoty środek nie zaszkodzimy sobie to pewne.
Ponownie odwołam się do badań. Tym razem przybliżę wam wyniki dwóch eksperymentów. W pierwszym stwierdzono, że kobiety, które nie unikają alkoholu (spożywają go w umiarkowanych ilościach) tyją mniej niż panie będące zdeklarowanymi abstynentkami. W drugim natomiast wzięto pod lupę kilka gatunków alkoholu próbując ustalić, który z nich w najmniejszym stopniu wpływa na hormony i enzymy pod wpływem których pojawia się uczucie głodu (znacie zapewne popularne stwierdzenie, że alkohol wzmaga apetyt prawda?).
Umiarkowane picie powstrzymuje tycie
Stwierdzenie użyte w nagłówku jest oczywiście ogromnym uproszczeniem, ale tkwi w nim ziarnko prawdy, przynajmniej tak wynikałoby z badania przeprowadzonego przez zespół naukowców z Bostonu.
Badacze przez 13 lat obserwowali ponad 19 tysięcy kobiet. Panie te, w momencie rozpoczynania badania były w wieku 39+ i miały normalną wagę. W okresie obserwacji, czyli przez 13 kolejnych lat kobiety te stopniowo tyły, ale (uwaga!) najwięcej utyły te panie, które w ogóle nie piły alkoholu (żadnego, w żadnych okolicznościach).
Najmniejsze wzrosty wagi zaobserwowano u kobiet spożywających normalne, umiarkowane ilości alkoholu przy czym zaobserwowano zależność pomiędzy ilością wypijanego alkoholu a ilością nadmiarowych kilogramów. Co ciekawe nawet osoby aktywne pijące najmniej lub nie pijące w ogóle i tak najwięcej przybierały na wadze. Wśród pań tyjących najmniej przeważały miłośniczki czerwonego wina. Jaki z tego wniosek? Może od czasu do czasu warto wypić lampkę? Jak się za chwilę okaże może to być związane z poziomem kortyzolu w organizmie, który po wypiciu wina spada, co ma przełożenie na odkładanie się tłuszczu.
Naukowcy postawili przy okazji ciekawą hipotezę głoszącą jakoby wino czy też raczej zawarty w nim alkohol był nieco inaczej przetwarzany przez wątrobę. Jeśli pijemy je w miarę regularnie tzn. jeśli go nie unikamy wątroba przetwarza ten alkohol w energię cieplną, a nie w zbędny tłuszczyk. Dodatkowo stwierdzono też, że osoby nie stroniące od czerwonego wina miały mniejsze tendencje do spożywania węglowodanów, co też jest nie bez znaczenia. Zwróćcie uwagę na fakt, iż współcześnie już coraz częściej pojawiają się głosy (na szczęście!), że to węglowodany są głównymi sprawcami plagi nadwagi i otyłości.
Dodam jeszcze, że przy okazji podkreślono, że to czerwone wino jest swoistym blokerem otyłości, inne alkohole już tak nie działają. Nie wiadomo też, jak wygląda sytuacja w przypadku mężczyzn. Panów pod tym kątem nie badano.
Piwo kontra wino
To czy i jak bardzo będziemy głodni zależy od rodzaju trunku jakim się uraczymy. Naukowcy australijscy skupili się niestety jedynie na piwie, czerwonym i białym winie. Jak wygląda kwestia nieco silniejszych trunków nie wiadomo, ale jeśli chodzi o te trzy rodzaje napojów wyskokowych sprawa wygląda następująco: najlepiej apetyt hamuje białe wino, czerwone jest nieco bardziej zgubne, natomiast piwa lepiej unikać, bo po nim może nam się „włączyć” wilczy apetyt.
Badanie, o którym piszę, było dość ciekawe bowiem naukowcy skupili się w nim na badaniu poziomu hormonów (oś podwzgórze - przysadka - nadnercza) po wypiciu trunków serwowanych badanym osobom. Badano poziom kortyzolu i hormonu o nazwie DHEAS (siarczan dehydropiandrosteronu). Hormony te odpowiadają za apetyt, ale też uczenie się i wspomnienia. Do tego aby odczuć głód potrzebujemy kortyzolu. Jego brak praktycznie eliminuje to uczucie.
Badane osoby po kilkugodzinnym poście (pół dnia) wypijały podane im alkohole, przy czym badanych podzielono na cztery grupy serwując poszczególnym grupom: białe wino, czerwone wino, piwo zwykłe lub piwo light. W przypadku piwa jego „ciężkość” czy „lekkość” praktycznie nie miały znaczenia toteż w zasadzie można te dwie grupy potraktować jako jedną.
U każdej z osób, niezależnie od rodzaju wypitego trunku, niemal natychmiast spadał poziom kortyzolu co stłumiło uczucie głodu. Osoby te niejako zapominały o półdniowym poście. Kluczową rolę odegrało jednak stężenie poziomu DHEAS. I tak po piwie poziom DHEAS rósł bardzo szybko przez co bardzo szybko pojawiał się głód, po czerwonym winie spadały poziomy obydwu hormonów, ale ciało nie daje się oszukać na długo toteż stłumiony apetyt wraca również stosunkowo szybko. Jedynie białe wino całkowicie „wyłącza” hormony głodu. Zarówno kortyzol jak i DHES utrzymują się po nim na bardzo niskim poziomie toteż głód po jego spożyciu pojawia się najpóźniej i jest stosunkowo niewielki.
Mam nadzieję, że wyniki tych badań pozwolą nieco oddemonizować współczesne dietetyczne oblicze alkoholu.
Mam też nadzieję, że nie przyjdzie wam do głowy przestawienie się na dietę alkoholową, bo i o takiej słyszałam, a to jeden z najgłupszych i najbardziej szkodliwych dietetycznych pomysłów.
Komentarze
Prześlij komentarz